Newsweek Polska
10. marca 2002. r.
numer 10/02, strona 30
Włodzimierz Nechamkis
z Berlina
Oto Niemcy XXI wieku - z ogromnym bezrobociem, niedouczonymi dziećmi i
miastami na skraju bankructwa. Czy to krótkotrwały kryzys, czy koniec
pewnego modelu państwa?
Federalny Urząd Pracy, potężna, zbiurokratyzowana machina,
przegrywa walkę z bezrobociem. W Niemczech jest już 4,3 mln
ludzi bez pracy.
Demonstracja niemieckich bezrobotnych - Zmiany w skost-
niałym rynku pracy blokują dziś związki zawodowe.
Gdzie jak gdzie, ale w Niemczech przejście na emeryturę to niezła gratka.
Nieustające wakacje na Majorce, Karaibach, w Tajlandii - niemiecki 70-latek
wydaje pieniądze i cieszy się życiem. Ale Bernhardowi Jagodzie wcześniejsza
emerytura nie będzie się nigdy kojarzyła z niczym przyjemnym. 22 lutego
dowiedział się, że z końcem marca przestanie być szefem Federalnego Urzędu
Pracy. Odejdzie na wcześniejszą emeryturę, ale nie będzie to nagroda za godną
państwową służbę. Jagoda jest bohaterem największego skandalu w niemieckiej
polityce ostatnich dni. Jego urząd, potężna państwowa instytucja z budżetem
w wysokości 54 mld euro, od przynajmniej czterech lat upiększał liczby
dotyczące bezrobocia, żonglując statystykami. Kiedy sprawa wyszła na jaw,
był to koniec kariery pana Jagody i powód do wielkiego zakłopotania dla
socjaldemokratycznego kanclerza Gerharda Schrödera.
Jeżeli już nawet niemieccy urzędnicy fałszują dane (Bismarck przewraca
się w grobie), to żadna chyba świętość nie ostała się w Europie.
W istocie - Niemcy, to już nie ten sam kraj, który przez ostatnie kilkadziesiąt
lat był motorem napędowym europejskiej gospodarki. Niemcy dziś, to najniższy
wzrost PKB na Starym Kontynencie, gwałtownie rosnące bezrobocie, fatalny stan
nauczania w szkołach publicznych, ledwo zipiące miasta. W lokalnych budżetach
zaczyna brakować nawet na remonty dróg.
Powody? Za dużo państwa w gospodarce, skostniały rynek pracy, wszechmocne
związki zawodowe, niezreformowane szkolnictwo, a także ogromne koszty związane
ze zjednoczeniem. Wszystko to sprawia, że nad Niemcami zbierają się dziś ciemne
chmury. "Bella Germania już nie jest tak piękna, jak kiedyś" - pisał niedawno
znany komentator tygodnika "Die Zeit", Josef Joffe.
Największa zadra na niemieckiej duszy, to stan gospodarki. Deficyt budżetu
federalnego zbliżył się niebezpiecznie do poziomu 3 procent, granicy wyznaczonej
dla państw należących do strefy euro. Paradoksalnie to właśnie Niemcy podczas
szczytu w Dublinie w 1997 r. najgłośniej domagali się ustanowienia rygorystycznego
kryterium. Niemieccy delegaci obawiali się wówczas, że takie kraje, jak Grecja
czy Portugalia mogą nie sprostać wyzwaniu i zachwiać wspólną walutą. "Trzy
przecinek zero oznacza trzy przecinek zero" - mówił ówczesny minister finansów
Niemiec Theo Waigel, ucinając wszelkie dyskusje na ten temat.
Teraz historia śmieje się Niemcom w twarz. Republika Federalna Niemiec, która
miała świecić przykładem dla całego kontynentu, w dwa miesiące po wprowadzeniu
euro postrzegana jest jako największe zagrożenie dla tej waluty. Dwa lata temu
deficyt budżetu Niemiec wynosił zaledwie 1,3 proc. PKB. W ubiegłym roku, według
planów rządowych, miał nie przekroczyć 1,5 proc., ale zamiast tego podskoczył
do 2,7 proc.
Kłopoty z deficytem naraziły ministra finansów Hansa Eichela na nieprzyjemne
komentarze prasy i docinki ze strony polityków opozycyjnej chadecji. Ale jeszcze
bardziej bolesna dla koalicyjnego rządu SPD i Zielonych może być sprawa Jagody i
ujawnienie ponad 4-milionowego bezrobocia. To bowiem najbardziej spektakularny
dowód na to, że rynek pracy w tym kraju nie przystaje do warunków liberalnej
gospodarki.
Zawstydzające dla Niemców są porównania z ich południowym sąsiadem. W Szwajcarii
bezrobocie utrzymuje się na poziomie ok. 2 procent i jest najniższe w Europie.
"Jak to się dzieje, że jesteśmy do siebie tak podobni, a rezultaty są tak odmienne?"
- zastanawia się prof. Charles B. Blankart, szwajcarski ekonomista wykładający na
Uniwersytecie im. Humboldta w Berlinie. Jego zdaniem Niemcy powinni zacząć od
liberalizacji przepisów dotyczących zawierania umów o pracę. "Szwajcarski
przedsiębiorca nie musi się liczyć z naciskami związków zawodowych, ani sądów
pracy" - mówi Blankart. "Może na przykład wręczyć wymówienie pracownikowi bez
podania powodu."
Takie zmiany jednak na razie nie wchodzą w grę. Kanclerz Schröder nie chce sporów
z potężnymi związkami zawodowym przed wrześniowymi wyborami do parlamentu. Niemożliwe
będzie wydłużenie tygodnia pracy, który w porównaniu ze Szwajcarią jest o 7,5 godziny
krótszy. Po doliczeniu dłuższych urlopów i większej liczby świąt Niemcy pracują w
skali rocznej o 600 godzin mniej, niż Helweci.
W najbliższym czasie nie zmieni się też - także z powodów politycznych - funkcjonowanie
urzędów pracy. Arbeitsamty, to potężna struktura - niektórzy złośliwie mówią o niej
struktura betonu - zatrudniająca 90 tysięcy ludzi, z których 10 proc. zajmuje się
tylko i wyłącznie zarządzaniem tą instytucją. Dokładnie tyle samo ma bezpośredni
kontakt z bezrobotnymi, a więc z tymi, dla których urzędy pracy zostały powołane.
Polityka niemieckich arbeitsamtów ukształtowała mentalność bezrobotnych, którzy
- jak zauważył premier Meklemburgii Harald Ringstorff - "wyspecjalizowali się w
sztuce twórczego godzenia się z losem". Rzesze ludzi bez pracy zostały wychowane
w przekonaniu, że pozostawanie na zasiłku może być sposobem na życie. Nigdzie w
Europie bezrobotnym nie wiedzie się tak dobrze, jak w Niemczech. Każdy, kto choć
przez dwa lata otrzymywał wynagrodzenie na poziomie średniej krajowej, ma prawo do
wieloletniej zapomogi w granicach 1 tys. euro miesięcznie. Niekiedy ci, którzy żyją
z zasiłku socjalnego, są w niewiele gorszej sytuacji od ludzi zatrudnionych na etacie.
Czteroosobowa rodzina z dwojgiem dzieci o dochodzie ok. 1,5 tys. euro brutto ma do
dyspozycji - po doliczeniu należnych dodatków (mieszkaniowego i rodzinnego) - ok.
1650 euro. Tej samej rodzinie, gdyby zdecydowała się pobierać zasiłek socjalny,
przysługiwałoby zaledwie o 160 euro mniej.
Urzędy pracy są głównym filarem gigantycznego systemu opieki społecznej,
który przez ostatnie kilkadziesiąt lat był dla Niemców symbolem dobrobytu, a dziś
jest kamieniem u szyi. Rozdawaniem publicznych pieniędzy na ten cel zajmuje się w
Niemczech półtora miliona ludzi. Okazało się, że także bezrobocie i bieda mogą być
dla niektórych świetnym biznesem.
Mainhard Miegel, szef Instytutu Społeczno-Gospodarczego, uważa, że na niemieckim
rynku pracy mamy do czynienia z prawdziwą eksplozją - ale w szarej strefie. Już
jedna szósta PKB wytwarzana jest na czarno. Dotyczy to w głównej mierze usług.
W krajach takich, jak Holandia czy wspomniana Szwajcaria, to właśnie wzrost
popytu w sektorze usług przyczynił się do znacznego obniżenia bezrobocia. W
Niemczech - nie. Najlepszym przykładem są rozbieżności w statystykach. Sondaże
wykazują np., że około trzech milionów niemieckich rodzin zatrudnia pomoc domową.
Oficjalne dane mówią zaś o 40 tysiącach - oznaczałoby to, że jedna "pomoc domowa"
obsługuje... 75 rodzin.
Oczywiście za wzrost bezrobocia nie można winić wyłącznie systemu. Kryzys gospodarczy
zmusił po prostu wiele firm do redukcji zatrudnienia. Ale recesja przyczyniła się nie
tylko do wzrostu liczby bezrobotnych. Mniejsze zyski przedsiębiorstw oznaczają niższe
podatki, co z kolei uderza w kasy miast. A niemieckie miasta są potężnie zadłużone.
Berlin, z 40 miliardami euro długu, stoi na krawędzi bankructwa. Tylko masowe protesty
studentów i kadry naukowej uchroniły prestiżową berlińską klinikę uniwersytecką im.
Benjamina Franklina przed zamknięciem. Hanower jest zadłużony na 700 mln euro. W
Wuppertalu zamyka się biblioteki i kryte baseny, a w kolejce czekają opera i teatr.
W Glückstadt pod Hamburgiem zabrakło pieniędzy na wyposażenie straży pożarnej.
Administracje lokalne nie mają z czego remontować dróg. Według wyliczeń Niemieckiego
Instytutu Urbanistyki na samo utrzymanie infrastruktury gminy powinny wydać do 2009
roku 650 miliardów euro, podczas kiedy dzisiaj stać je zaledwie na 22 miliardy
rocznie.
W najgorszej sytuacji są gminy i landy wschodnie. Trwająca od zjednoczenia
Niemiec w 1990 r. polityka pompowania miliardów marek w nowe landy ożywiła tylko
niektóre regiony. Bezrobocie utrzymuje się na wschodzie wciąż na 18-procentowym
poziomie. "Obecny kryzys uderza bardziej w mieszkańców wschodnich landów, niż
zachodnich" - twierdzi prof. Heiner Ganzmann z Instytutu Socjologii na Wolnym
Uniwersytecie w Berlinie. "Wcześniej, za komunizmu, nie wiedzieli, co to bezrobocie.
Dlatego dzisiejsza sytuacja jest dla nich takim szokiem, dlatego są tak sfrustrowani."
Zdaniem dr. Hugh Mosleya, brytyjskiego socjologa z Berlińskiego Centrum Badań
Społecznych, wschodni Niemcy mogą czuć się oszukani. "Ich położenie przypomina
to, co dzieje się we włoskim Mezzogiorno (na południu Italii, dużo uboższym, niż
zamożna Północ - red.). Tereny na wschód od £aby dotknięte są chronicznym kryzysem.
Tylko że Mezzogiorno było zawsze regionem rolniczym, podczas gdy dawne Niemcy
wschodnie należały przed wojną do najbardziej uprzemysłowionych miejsc Europy."
Niemiecka lokomotywa, która napędzała dotąd gospodarkę całego kontynentu, dziś
niemal stanęła. To zła wiadomość także dla Polski. Wszak po części ta lokomotywa
ciągnie także nas.
Czego Hans się nie nauczy...
Niemieccy uczniowie wypadają słabo w rywalizacji z młodymi
Finami czy Koreańczykami.
Źle się dzieje w niemieckim systemie edukacji. Tylko w Grecji przeciętna
długość studiów jest dłuższa, niż w Niemczech, przy czym połowa niemieckich
studentów, jak to wykazał berliński socjolog Lutz von Werder, ma kłopoty ze
składnią. Według ogłoszonego w grudniu ubiegłego roku raportu Międzynarodowego
Programu Oceny Nauczania PISA (Programme for International Student Assessment)
niemieckie szkoły wypadły marnie. Po zestawieniu testów przeprowadzonych w 32
państwach zajęły 25. miejsce, plasując się na poziomie Rosji, Rumunii i Polski,
a wyprzedzając jedynie kraje Trzeciego Świata.
Okazało się, że w ojczyźnie poetów i myślicieli zaledwie 80 procent uczniów
jest w stanie zrozumieć to, co czyta, a 10 procent nie potrafi wyszukać w
tekście nawet najprostszych informacji. "W Niemczech w karygodny sposób
zaniedbuje się edukację dzieci uzdolnionych" - mówi mieszkająca w Berlinie
Doris Liebermann. Dla jej 15-letniego syna Anatola nauka w skądinąd ceniowym
Hildegard Wegscheider Gymnasium jest prawdziwą torturą. Poziom nauczania
dostosowany jest do najsłabszych i Anatol umiera na lekcjach z nudów.
"Jeżeli czegoś go tam w ogóle uczą, to chyba tylko intelektualnego lenistwa."