Żadna z pracujących w Tuv Taam Polek nie chciała podać "Nowemu Dziennikowi"
swego nazwiska. Jedna z nich ma już ponad 60 lat, w fabryce przepracowała
ponad 4, głównie w kuchni, smażąc naleśniki. "Bywało strasznie, w zimie
zimno, w lecie gorąco, musieliśmy głowy okręcać papierowymi ręcznikami. Od
pracy na grillu osłabł mi wzrok, ale co miałam robić, gdy mąż był chory, a
mnie nikt po 60-tce nie dałby już pracy?" - powiedziała "Nowemu Dzienniku".
W fabryce przy 502 Flushing Avenue nadal pracuje też inna 78-letnia Polka,
która czyści śledzie, codziennie trzymając ręce w beczce z solą i zimną
wodą. Zaczynała od 4,25 dol. na godzinę, a skończyła na stawce minimalnej:
5,15 dol. "Byłyśmy zastraszone, dlatego nie uponałyśmy się o swoje, kiedy
było trzeba" - mówi.
Kolejna Polna, też po sześćdziesiątce, przepracowała tam smażąc
naleśniki 8,5 roku - bez urlopu, ubezpieczenia czy jakichkolwiek innych
przywilejów wynikających z umowy o pracę.
Od kilku dni dla nich i innych byłych pracowników Tuv Taam uruchomiony
jest specjalny numer w Biurze Prokuratora Generalnego (BPG), pod którym można
zgłaszać swoje roszczenia. Wytwórnia ma przeznaczyć milion dolarów dla tych
pracowników, którym w okresie od kwietnia 1996 roku do sierpnia 2001 roku
wypłacała wynagrodzenie niższe od minimalnej stawki godzinowej i nie zapewniła
w ogóle stawki nadgodzinowej osobom, które pracowałly nawet po 70 godzin
tygodniowo.
Wnioski o odszkodowania należy składać w Stanowym Biurze Prokuratora
Generalnego do 31 grudnia 2003 roku. Infolinia po polsku: (212) 416-6340.
(Nie)koniecznie dobry smak
Danuta Szafraniec
Tuv Taam znaczy po hebrajsku "dobry smak", nazwa z pewnością adekwatna dla
producenta żywności. Jednak pracownikom tej fabryki nic nie kojarzyło się z
dobrym smakiem. Dwie ubikacje na ponad 60 osób, brak wody do picia, kontakt
z rozpuszczalnikiem w cienkich lateksowych rękawiczkach - to przez ostatnie
lata była rzeczywistość latynoskich i polskich imigrantów pracujących poniżej
oficjalnej stawki i bez ubezpieczenia właśnie w tej fabryce na Williamsburgu.
Jedna z ciężarówek producenta koszernej żywności
Zdjęcia: Stan Szumigraj
Budynek wytwórni Tuv Taam
Jest piękna, słoneczna jesień. Minęło kilka dni, odkąd Biuro Prokuratora
Generalnego i właściciele Tuv Taam doszli do porozumienia w sprawie wypłaty
odszkodowań dla kilkudziesięciu pracowników fabryki. Ciepłe promienie słoneczne
padają na fabryczne mury, bardzo kontrastując z tym, co można zobaczyć u zbiegu
Flushing Avenue i Lee Avenue na Brooklynie. Olbrzymi budynek mimo pastelowych
kolorów bardziej przypomina twierdzę, niż fabrykę. Wysokie mury zakończone są
kolczastym drutem, od razu kojarzą się z więzieniem. Dwa otwory przypominające
okna wskazują na obecność biura. Na ścianach nie widać żadnej nazwy sugerującej,
że znajduje się tu fabryka Tuv Taam, w której kilkudziesięciu pracowników
przygotowuje żywność. Na pastelowej ścianie jest tylko napis "502" i strzałki
do dwóch wejść: do biura i magazynu.
Przebicie się przez tę twierdzę graniczy z cudem, zwłaszcza że dzień
pracy zaczyna się tu o świcie i kończy późną nocą, a najkrótsza zmiana trwa
przynajmniej 12 godzin. Wszystko załatwiane jest wewnątrz, pracownicy nie
wychodzą nawet na obiad. O tym, że dużo dzieje się za grubymi murami, świadczy
dochodzący zza nich szum i pojawiające się co jakiś czas samochody dostawcze.
Dlatego jedynym miejscowym źródłem informacji jest Marcus, właściciel Gorman's
Sandwich, sklepu spożywczego z naprzeciwka.
Ten sklep, to interes rodzinny od ponad 80 lat. Marcus jest w nim od
ponad 20, ale niewiele wie o swoich sąsiadach. To od niego dowiaduję się,
że w fabryce pracuje kilkadziesiąt osób (może nawet około 60, większość to
latynoscy mężczyźni i starsze polskie kobiety), zajmują się różnymi rzeczami:
kroją warzywa, pakują mrożonki, smażą naleśniki, gotują mięso, czyszczą
pojemniki na żywność. Często w skrajnych warunkach, bez wody do picia, bez
jakiegokolwiek ubezpieczenia i mając do dyspozycji tylko dwie toalety. Prawie
nigdy ich nie widać, a jak już się pokażą, to i tak nie chcą rozmawiać.
"Właściciele, to Żydzi, nic ci nie powiedzą tak samo, jak te starsze
kobiety, które się boją" - mówi Marcus. Przypomina sobie jednak, że słyszał
o przypadku Lucerno, młodego imigranta z Meksyku, który zaczął pracować w
Tuv Taam w wieku 19 lat. Przez osiem lat pracował po 70 godzin tygodniowo,
często zaczynając już od 4:30 rano. Wszystko było dobrze, aż do upadku w
kuchni i urazu kręgosłupa. Po tym wypadku zostały mu niezapłacone rachunki
lekarskie. Przyłączył się więc do buntu latynoskich pracowników w lecie
2001 r., w wyniku czego podniesiono stawki godzinowe do minimalnej 5,15
dol., a od 2002 zaczęto płacić także za nadgodziny.
***
Pani A., po sześćdziesiątce, przepracowała w Tuv Taam ponad 4 lata,
głównie w kuchni smażąc omlety (czasami nawet 1000 dziennie) nierzadko od
szóstej rano. "Bywało strasznie, w zimie zimno, w lecie gorąco, musieliśmy
glowy okręcać papierowymi ręcznikami, a pojemniki z wodą stały tylko na
pokaz dla inspekcji. Od pracy na grillu osłabł mi wzrok, ale co miałam
robić, gdy mąż był chory, a mnie nikt po 60-tce nie dałby już pracy?" -
opowiada.
Do fabryki zgłosiła się za namową koleżanki. Twierdzi więc, że
wiedziała, na co się decyduje. Jest jedną z grupy starszych kobiet,
które pracowały na 502 Flushing Avenue, choć mówi, że w lecie zdarzały
się też studentki i że nadal pracuje tam 78-letnia Polka, która czyści
śledzie, codziennie trzymając ręce w beczce z solą i zimną wodą. Pani
A. zaczynała od 4,25 dol. na godzinę, a skończyła na stawce 5,15 dol.
Zgłosiła się już po fundusz odszkodowawczy. "Nie było wśród nas, kobiet,
jedności. Byłyśmy zastraszone, dlatego nie upominałyśmy się o swoje,
kiedy było trzeba" - mówi.
Pani T., też po sześćdziesiątce, jest swoistą weteranką fabryki, bo
przepracowała tam smażąc naleśniki 8,5 roku bez urlopu, bez ubezpieczenia
czy jakichkolwiek innych przywilejów wynikających z umowy o pracę. "Miałam
tam już ustaloną pozycję, szkoliłam nawet nowe osoby. Każda kobieta musiała
smażyć jednocześnie na 3 patelniach, co wcale nie było takie proste."
Ustalona pozycja nie uchroniła jej jednak przed zwolnieniem w marcu 2003 r.
za - jak to ujął menadżer - "nieposłuszeństwo". "Tego dnia miałam kłopoty
żołądkowe i chciałam napić się wody, choć do obiadu zostało jeszcze kilka
minut" - wspomina. Zaczynała od 4 dol. na godzinę, aby po strajku latynoskich
pracowników latem 2001 r. dostać podwyżkę do minimalnej stawki 5,15 dol. Obie
kobiety określają Tuv Taam jako kombinat, w którym brak jest humanitarnych
zasad, a dzienna produkcja idzie w tony. "Czasami w 12 osób musiałyśmy
usmażyć po 7 tysięcy naleśników dziennie każda, może pani uwierzyć?" -
mówi pani T. Ona też wypełniła już wniosek o odszkodowanie, napisała w
nim m.in. o tym, że przez 8,5 roku nie miała urlopu. Od marca jest na
zasiłku. "Przynajmniej sobie trochę odpoczęłam, bo po tylu latach stania
w kuchni na betonie cierpły mi ręce i strzelało w kościach. Bałam się, że
to może być artretyzm" - opowiada moja rozmówczyni.
Od kilku dni dla nich i innych byłych pracowników Tuv Taam uruchomiony
jest specjalny numer w Biurze Prokuratora Generalnego (BPG), pod którym można
zgłaszać swoje roszczenia. Odzew jest duży, choć znacznie większy ze strony
hiszpańskiej, niż polskiej. Pico Ben-Amotz z BPG ocenia, że z wysłanych do
tej pory 130 wniosków roszczeniowych 46 adresowanych było do polskich kobiet.
Biuro dysponuje nazwiskami około 150 osób, ale wiadomo, że jest ich znacznie
więcej, bo nie wszyscy dostawali czeki i nie wszystkie dane są znane. To czeki
bowiem i karty zegarowe z wyliczeniami godzin płatnych gotówką i czekamy były
m.in. istotnym dowodem w sprawie przeciwko wytwórni Tuv Taam.
***
Marcus, jak każdy właściciel prywatnej firmy, ma wyrobione zdanie na
temat tego, co dzieje się za grubymi murami naprzeciwko jego sklepu: "Nie
chcę stawać po żadnej ze stron. Wydaje mi się, że ci ludzie są niezbyt
wykwalifikowani, więc ta praca jest dla nich szansą, a właściciele (bracia
Sam i Aaron Nutovics) chyba myśleli, że uda im się trochę zaoszczędzić, ale
przecież w rezultacie musieli wydać krocie i na pracowników, i na odszkodowania."
I dodaje, że teraz w wyniku szumu medialnego sytuacja chyba wróciła już do
normy. Trudno to ocenić, bo rzecznik firmy Jack Johnson poprosił o oddzwonienie
za kilka tygodni twierdząc, że nie jest jeszcze gotowy na skomentowanie tej
sprawy.
Faktem jest, że zaraz po strajku generalnym pracowników w lecie 2001 r.
właściciele podnieśli stawkę do 5,15 dol. za godzinę. Wcześniej, kiedy jedna z
kobiet przyszła do właściciela mówiąc, że słyszała w telewizji o minimalnej
stawce za godzinę, ten wzruszył tylko ramionami i stwierdził, że jest to stawka
dla Clintona, a nie dla pracowników Tuv Taam. A na 25-centową podwyżkę mogli
liczyć tylko pracownicy z wieloletnim stażem. Teraz mogą liczyć na znacznie
więcej, gdyż dzięki osiągniętemu parę dni temu porozumieniu firma musiała
przeznaczyć prawie 1 milion dolarów na zaległe wynagrodzenia. Wystarczy tylko
zgłosić się z odpowiednim formularzem do prokuratorskiego biura pracy.
Infolinia po polsku:
(212) 416-6340.