- przykłady nieuczciwości i korupcji w dziedzinie badań nad lekami;
- dokładna analiza pierwszego opracowania, na podstawie którego okrzyknięto letril (witaminę B17) substancją "bez wartości";
- dowody zafałszowania powyższego opracowania;
- decyzja FDA o delegalizacji letrilu, bowiem nie został przebadany;
- i wreszcie uniemożliwianie wszystkim przeprowadzania nad nim badań za wyjątkiem jego przeciwników.
W tym roku umrze na raka 550 tysięcy Amerykanów. Zaś na świecie jedna trzecia ludzi nań zapadnie, to 88 milionów ludzi w samych tylko Stanach Zjednoczonych. (Autor oparł te wyliczenia na danych uzyskanych w trakcie przygotowywnia książki. Obecnie dane są trudne do oszacowania.)
Celem nieniejszej książki jest pokazanie czytelnikom, że można przerwać tę wielką ludzką tragedię teraz i na zawsze opierając się wyłącznie o obecną wiedzę naukową.
Opiszemy teorię naukową, która głosi iż rak - tak samo, jak szkorbut czy pelagra - jest chorobą niedoboru pokarmowego spowodowaną brakiem jednego podstawowego składnika w diecie współczesnego człowieka. W myśl tej teorii, nad rakiem można zapanować wprowadzając ów składnik z powrotem do naszej diety.
To, o czym będziecie czytać, nie jest aprobowane przez tradycyjną medycynę. Amerykański Urząd ds. Żywności i Leków (FDA), Amerykańskie Stowarzyszenie Raka (ACS) oraz Amerykańskie Towarzystwo Medyczne (AMA) nazwały tę teorię (i terapię) oszustwem i znachorstwem. Prawda jest również taka, że FDA oraz inne amerykańskie agencje rządowe użyją każdego leżącego w ich możliwościach sposobu, by zapobiec rozpowszechnianiu tej historii. Aresztowani byli ludzie, którzy na organizowanych przez siebie spotkaniach publicznych dzielili się swoimi przekonaniami o tej teorii raka. Konfiskowano filmy i książki na ten temat. A nawet ścigano i sądzono lekarzy, którzy korzystając z tej teorii próbowali ratować życie swoich pacjentów.
Ta postawa Wielkiego Brata została wyrażona bez ogródek przez szefa sekcji ds. oszustw kalifornijskiego biura FDA, niejakiego Granta Leake-a już w roku 1971: "- Będziemy chronili ludzi, nawet jeśli niektórzy z nich nie będą chcieli tej ochrony." (źródło: "Debate over Laetrile", Time, 12 kwietnia 1971, str. 20.)
Na początku 1974 roku Rada Lekarska stanu Kalifornia wniosła do sądu formalne oskarżenie przeciw doktorowi Stewardowi M. Jonesowi, ponieważ używał letrilu do leczenia pacjentów chorych na raka. Później okazało się, że jeden z członków owej rady, dr Julius Levine, sam leczył się letrilem. Naciski polityczne były na tyle silne, że kiedy wniesiono rewizję tej sprawy, wolał on zrezygnować ze stanowiska w Radzie, niż otwarcie wesprzeć działania doktora Jonesa oraz jego pacjentów. (źródło: "Laetrile Tiff, State Medic out", San José Mercury [Calif.], 10 kwietnia 1974.)
Takie to rzeczy mają miejsce w kraju, który szczyci się wolnością, w kraju, którego symbolem jest Statua Wolności. Po raz pierwszy w historii Stanów Zjednoczonych ludzie uciekają z Ameryki - to medyczni emigranci, którzy chcą wolności wyboru oraz możliwości samodzielnego decydowania o swym zdrowiu. Letril jest dostępny w wielu krajach: w Australii, Brazylii, Belgii, Kostaryce, Anglii, Niemczech, Grecji, Indiach, Izraelu, Włoszech Japonii, Libanie, Meksyku, Peru, na Filipinach, w Hiszpanii, Szwajcarii, Rosji, Wenezueli, a nawet w Wietnamie. Wszędzie, tylko nie "w kraju wolności".
Pomimo tego wielu amerykańskich lekarzy sprzeciwiło się biurokracji i we własnych lecznicach udowodniło, że witaminowa teoria raka jest słuszna.
Każdego roku na badanie nad rakiem wydaje się miliardy dolarów. Kolejne miliardy idą na kupno leków stosowanych w terapii raka. Łaknący poparcia politycy obiecują większe dotacje rządowe na kolejne badania. Doszło do tego, że obecnie więcej ludzi zarabia na walce z rakiem, niż jest tych, którzy na niego umierają. Gdyby nagle okazało się, że raka można leczyć zwykłą witaminą, cały gigantyczny przemysł walki z rakiem runąłby błyskawicznie. W rezultacie wiedza naukowa na temat leczenia raka jest mniej skomplikowana, niż związana z tym polityka.
Z afery Watergate, która miała miejsce w latach 70. w USA, wynikła przynajmniej jedna dobra rzecz — Amerykanie stwierdzili, że urzędnicy państwowi nie zawsze mówią prawdę. A jeśli już zostaną przyłapani na "mijaniu się z prawdą", to zawsze wtedy twierdzą, iż kłamali mając na względzie bezpieczeństwo narodowe, zdrowie obywateli lub inne, równie "szlachetne pobudki".
Syndrom Watergate nie jest niczym nowym. Kilkanaście lat temu pewien pracownik FDA, króry zeznawał w sądzie przeciwko biznesmenowi z Kansas City, w trakcie przesłuchania przyznał, iż skłamał pod przysięgą 28 razy. A kiedy zapytano go, czy żałuje tego, co zrobił, odparł:
— Nie. Nie żałuję. Nie zawahałbym się skłamać, gdybym wiedział, że pomogę w ten sposób amerykańskim konsumentom. (źródło: Omar Garrison: The Dictocrats, Books for Today, Ltd., Chicago-Londyn-Melbourne 1970, str. 130)
FDA nie cacka się, gdy chce "pomóc amerykańskim konsumentom". Gdy jakiś przedsiębiorca podpadnie amerykańskiej biurokracji, ta rusza na niego z pełną mocą: tyle że przepisy prawa nie są wtedy przyczyną ataku państwa na obywatela, ale tylko środkiem walki. Innymi słowy FDA nie podejmuje działań dlatego, że takie są przepisy, ale dlatego, że po prostu ma taką zachciankę - dopiero potem szuka w przepisach czegoś, czym może uzasadnić swoje działania! W znanej w Ameryce sprawie "USA przeciwko Dextra Fortified Sugar" FDA uznała, iż producent popełnił przestępstwo dodając do cukru witamin i minerałów oraz nazywając ten produkt "cukrem". Tyle, że sąd federalny wydał inny wyrok:
FDA popełniła błąd: było nim szukanie sposobu na zakazanie sprzedaży produktu żywnościowego pod pozorem błędnego jego oznakowania, kiedy tak naprawdę produkt ten po prostu nie podoba się FDA.
W sprawach takich, jak powyższa, zwykle chodzi o coś więcej, niż o zwykłą nadgorliwość urzędników federalnych. Ochrona zdrowia i dobra publicznego, to przykrywka dla ukrytych, prawdziwych celów działania. W USA jest tak, że przepisy, które mają chronić konsumenta, są tworzone przez przedstawicieli przemysłów, przed którym to przemysłem konsument ma być chroniony. Politycy, wdzięczni za wsparcie finansowe ze strony przemysłu, z chęcią podpisują się pod nowymi przepisami i starają się je wprowadzić w życie. Kiedy dany przepis zostanie ustanowiony, chroni on wyłącznie owych sponsorów przed konkurencją. A pokrzywdzonym jest zawsze konsument.
Dzieje się tak w każdej dziedzinie życia w Ameryce, także w medycynie. Jednakże w przypadku medycyny trzeba jeszcze udawać, iż wszystkie przepisy są uzasadnione badaniami naukowymi. Dlatego też nie dość, że przemysł musi zwerbować polityków, musi też pozyskać sobie odpowiednich naukowców - z tym zaś nie ma problemów, wystarczy przecież "właściwie" finansować odpowiednie badania.
Fakty te obnażył w roku 1966 James L. Goddard, były naczelny komisarz FDA, w przemówieniu dla amerykańskiego Związku Producentów Farmaceutyków. Wyraził on wtedy swoje zaniepokojenie nieuczciwymi metodami badań nad nowymi lekami:
Te materiały mnie zaszokowały. Poza mierną jakością badań prowadzonych nad nowymi lekami niepokoi mnie cechująca je nieuczciwość. Muszę przyznać, że w przypadku IND (Investigation of New Drug - procedura badań nowych leków) istnieją pewne niejasności, lecz za to nie ma żadnych, co do zatajania niewygodnych danych w testach klinicznych na zwierzętach. Jest jasne, że naukowcy zajmujący się badaniami klinicznymi bardziej dbają o dobre kontakty z przemysłem farmaceutycznym, niż o solidność i jakość tych badań. (źródło: Subcommittee on Health of the Committee on Labor and Public Welfare, Preclinical and Clinical Testing by the Pharmaceutical Industry, 1976, Senat Stanów Zjednoczonych, Waszyngton, D.C., 1976, część II, str. 157)
Następca Goddarda był dr Herbert Ley. W roku 1969 zeznawał on przed komisją senacką, gdzie opisał kilka przypadków rażącej nieuczciwości w przypadku testowania leków. Z jednym z takich przypadków związany był profesor medycyny, który przetestował 24 leki dla 9 różnych firm. Dr Ley zeznał, że:
Sponsora badań nie poinformowano o pacjentach zmarłych na skutek prób klinicznych leku. (...) na listę osób poddawanych testom wciągnięto osoby nieżyjące. Ludzi, których wymieniono jako poddawanych testom, nie było w tym czasie w szpitalu. Oświadczenia zgody na przeprowadzenie testów nosiły daty późniejsze, niż daty zgonów pacjentów. (źródło: Senat Stanów Zjednoczonych, Competitive Problems in the Pharmaceutical Industry, 1969, paragrafy 6, 7 i 10, cytowane za Johnem Braithwaitem: Corporate Crime in the Pharmaceutical Industry, wydawnictwo Routledge & Kegan Paul, Londyn 1984, str. 52)
W kolejny przypadek zamieszana była firma specjalizująca się w badaniach testowych leków, która przetestowała 82 leki dla 28 firm. Jak mówi dr Ley:
Pacjenci, którzy zmarli, wyszli ze szpitala lub zostali wykluczeni z badań zastąpiono na czas testów innymi pacjentami, o czym nie wspomniano w aktach. 41 pacjentów, którzy według akt uczestniczyli w badaniach, nie żyło lub nie było w szpitalu podczas ich przeprowadzania. (...) Prowadzenie dokumentacji badawczej, nadzór i obserwacja pacjentów były, ogólnie rzecz biorąc, bardzo niedokładne. (źródło: Ibid.)
W latach 1977-1980 odkryto, że 62 lekarzy przedłożyło FDA dane kliniczne, które zostały zmanipulowane lub wręcz całkowicie zafałszowane (źródło: J. Braithwaite, op. cit., str. 53). W jednym z badań prowadzonych przez samą FDA wykryto, że średnio jeden na pięciu lekarzy badających działanie nowych leków przedstawiał dane "wzięte z sufitu", za co oczywiście kasował honoraria (źródło: Science, 1973, nr 180, str. 1038).
I nie są to przypadki niezwykłe bądź wyjątkowe. John Braithwaite, kryminolog z Australijskiego Instytutu Kryminologii (oraz były australijski komisarz ds. handlu) stwierdził: "Problem w tym, że większość oszustw popełnionych w trakcie badań klinicznych nie jest wykrywana. A jeśli już jakieś oszustwo zostaje ujawnione opinii publicznej, to tylko dlatego, że nieuczciwy badacz był wyjątkowo nieostrożny." (źródło: J. Braithwaite, op. cit., str. 54)
Według dr Judith Jones, byłej dyrektor wydziału ds. badania leków przy FDA, częstokroć jest tak, że jeżeli zakład badawczy uzyska wyniki świadczące o tym, iż badany lek nie jest bezpieczny bądź skuteczny, to jego producent zwykle ukrywa takie wyniki i prowadzi dalsze badania gdzieś indziej tak długo, aż znajdzie zakład badawczy, który da mu wyniki takie, jakie potrzebuje. Niewygodne dla producentów wyniki publikuje się rzadko, zaś na badaczy wywierane są naciski, by o nich nie wspominali." (źródło: Arabella Melville & Colin Johnson: Cured to Death - The Effects of Prescription Drugs, wydawnictwo Stein & Day, Nowy Jork, 1982, str. 119)
Zyski, jakie badacze kliniczni mają z fabrykowania "sufitowych danych", są ogromne. Amerykańskie firmy farmaceutyczne płacą badaczom nawet 1000 dolarów za pacjenta, co pozwala niektórym lekarzom zarobić do miliona dolarów w roku za testowanie leków - łatwy zarobek, zwłaszcza jeśli badanie jest fikcyjne. W przypadku zaś, kiedy badania nie są fabrykowane, pozostaje jeszcze kwestia podświadomej tendencji do "ulepszania" danych - lekarz prowadzący badania ma bowiem świadomość, że jeśli nie dostarczy pożądanych wyników, najprawdopodobniej nie otrzyma następnych zleceń...
Nie trudno wyobrazić sobie, jak zgubny jest wpłych pieniądza na prywatne zakłady badania leków. Powszechnie uważa się, że laboratoria uniwersyteckie są wolne od podobnej korupcji, że są odporne na zyski płynące z nauki uprawianej w oszukańczy sposób. Prawda jest zaś taka, że pieniądze przemawiają równie "wymownie" na uniwersytetach, jak wszędzie. Dr Braithwaite, powołując się na badania wykonane przez FDA, wyjaśnia ten mechanizm następująco:
Jak dało się przewidzieć z dyskusji o wykorzystywaniu wynajmowanych laboratoriów w celu uniknięcia odpowiedzialności za jakość badań, laboratoria pracujące na zlecenie łamią więcej zasad określonych w GLP (Good Larobatory Practices - kodeks dobrej praktyki laboratoryjnej), niż laboratoria sponsorowane. A najgorzej spisują się pod tym względem laboratoria na uczelniach wyższych. Do tej oceny trzeba jednak podejść z należytą ostrożnością, bowiem w studium opisano jedynie pięć placówek uniwersyteckich. Niemniej te wnioski podkopują powszechne przekonanie, iż badacze uniwersyteccy, którym jakoby obce są motywy zysku, nie naginają standardów badań (źródło: Braithwaite, op. cit., str. 82).
Szlak korupcji prowadzi prosto do samej FDA. Badanie przeprowadzone przez gazetę USA Today ujawniło, że ponad połowa ekspertów zatrudnionych jako doradcy przez rząd USA w sprawach bezpieczeństwa i skuteczności medycyny ma finansowe powiązania z producentami leków, co nie pozostaje bez wpływu na udzielane przez nich porady:
Eksperci owi doradzają Urzędowi ds. Żywności i Leków (FDA), które preparaty medyczne powinny zostać dopuszczone do sprzedaży, o czym powinny przestrzegać ich etykiety oraz jak powinno przeprowadzać się testy leków. Eksperci ci winni być nezaleźni, lecz USA Today odkryła, że w 54 przypadkach na 100 są bezpośrednio zainteresowani finansowo w sprawach poddawanych ich ocenie dotyczących zagadnień lub leków. Ten konflikt interesów powoduje, że pomagają oni producentom rozwijać produkcję leków, zamiast służyć radą FDA. Ten konflikt interesów bierze się m. in. z posiadania udziałów w firmie produkującej leki, wynagrodzeń za konsultację lub uzyskiwania grantów na badania (źródło: FDA Advisors Tied to Industry, gazeta USA Today, 25 października 2000, str. 1A).
Spójrzmy, jak to wygląda w przypadku raka! Dzięki nauce można nie tylko wprowadzić na rynek leki, które nie działają, lecz także nie dopuścić do sprzedaży leków, które są skuteczne — stanowić bowiem mogą konkurencję dla produktów tych firm, które de facto opanowały proces dopuszczania leków na rynek amerykański. Przykładem takich działań jest kontrowersyjna sprawa leku przeciwrakowego dr. Andrew-a Ivy-ego, noszącego nazwę "Krebiozen".
Zanim dr. Ivy starł się z FDA na początku lat 60. zeszłego wieku, był już znanym w całych Stanach lekarzem specjalistą. Prowadził Wydział Nauk Klinicznych na Uniwersytecie Stanu Illinois, gdzie wykształcił 350 doktorantów i magistrów nauk ścisłych. Reprezentował Stany Zjednoczone w czasie procesów norymberskich w Niemczech. Amerykańskie Towarzystwo Medyczne przyznało mu kolejno brązowy, srebrny i złoty medal za wybitne osiągnięcia w dziedzinie medycyny. Dr. Ivy opublikował ponad tysiąc prac w rozmaitych periodykach naukowo-medycznych. Sama FDA częstokroć wykorzystywała go w roli eksperta w wielu procesach sądowych.
Kiedy jednak dr. Ivy zaczął leczyć raka w sposób alternatywny, z dnia na dzień okrzyknięto go "szarlatanem".
Podczas rozprawy przeciwko doktorowi Ivy-emu odczytano do protokołu sądowego list lekarza z Indianapolis. Ów lekarz twierdził, że leczył pacjenta posiadającego kilka guzów. Biopsja pozwoliła stwierdzić, iż były to guzy rakowe. Lekarz przyznał, że dostał Krebiozen z laboratoriów dr. Ivy-ego i podał go pacjentowi, lecz lek w ogóle nie zadziałał. Gdy lekarza tego wezwano do złożenia zeznań, udzielał on odpowiedzi nieprecyzyjnych i wymijających. Załamał się w końcu w krzyżowym ogniu pytań i przyznał, że nigdy nie leczył wspomnianego pacjenta, nigdy nie zlecił takowej biopsji, ani też nigdy nie korzystał z Krebiozenu. Wszystko to było kłamstwem. Dlaczego więc złożył fałszywe zeznanie? Okazało się, że list napisał jeden z pracowników FDA i poprosił go o podpisanie się pod nim — a on to zrobił, ponieważ chciał pomóc FDA i położyć kres temu oszustwu (źródło: Garrison, op. cit., str. 134-135).
W sierpniu 1963 roku FDA opublikowała raport, w którym oświadczono, że Krebiozen praktycznie niczym nie różni się od kreatyny — substancji powszechnie spotykanej np. w hamburgerach. Jako dowód swych twierdzeń FDA pokazała coś, co miało być nałożonymi na siebie zdjęciami spektrogramów Krebiozenu i kreatyny. Opublikowano je w magazynie Life i innych massmediach jako "bezsprzeczny dowód" na bezużuteczność Krebiozenu.
Kiedy senator Paul Douglas obejrzał te spektrogramy, nabrał pewnych podejrzeń i poprosił Scott-a Anderson-a, jednego z największych w USA specjalistów spektrografii, by zbadał sprawę. Przy pomocy standardowych metod doktor Anderson odkrył aż 29 różnic między dwiema substancjami. Istniało 16 różnic chemicznych i barwnych. Wyszło na jaw, że FDA przekazała prasie wersję zdjęć, które były wzajemnie przesunięte w taki sposób, by uzyskać jak największe podobieństwo. Kiedy oba spektrogramy zestawiono w sposób prawidłowy, obie substancje różniły się od siebie jak dzień od nocy (źródło: Garrison, op. cit., str. 278-280).
Metody zwalczania letrilu są jeszcze bardziej nieuczciwe, niż te stosowane wobec Krebiozenu. Prawdopodobnie najbardziej szkodliwym ze wszystkich był pseudonaukowy raport Komisji ds. Raka przy Kalifornijskim Towarzystwie Medycznym z roku 1953, opublikowany w kwietniowym numerze California Medicine. Zawierał on imponującą ilość wykresów i danych badawczych wskazujących na wyczerpujące badania letrilu pod każdym kątem. Zbadano skład molekularny letrilu, jego reakcje chemiczne, działanie na guzy nowotworowe u szczurów, oraz oceniono skuteczność w leczeniu raka u ludzi. Wnioski, które płynęły z owego — jakoby obiektywnego — studium, były miażdżące: "Nie odkryto wystarczającej ilości dowodów świadczących o znaczącym działaniu cytotoksycznym letrilu na komórki raka."
Wnioski z owego Raportu Kalifornijskiego są wystarczające dla większości lekarzy i badaczy. Tyle, że nawet jeden na dziesięć tysięcy lekarzy i naukowców nie widział letrilu na oczy, nie wspominając o jego używaniu. Niemniej wszyscy oni wiedzą, że letril nie działa, tak bowiem powiedziała kalifornijska komórka Komisji ds. Raka przy AMA (Amerykańskie Towarzystwo Medyczne) i przecież nie ma powodów, by kwestionować wiarygodność osób, które sporządziły raport..., prawda?
Dziennikarz Tom Valentine rozmawiał z wieloma wiodącymi onkologami, bowiem chciał wiedzieć, co sądzą o letrilu. Tak oto opisuje typową reakcję:
Dr. Erwin Mirand ze szpitala Roswell Memorial w Buffalo w stanie Nowy Jork odpowiedział:
— Przyjrzeliśmy się tej substancji i uznaliśmy, że jest bezwartościowa.
Kiedy zapytałem dr. Mirand-a, czy jego słynny, choć niewielki szpital, który zajmuje się wyłącznie rakiem, kiedykolwiek testował działanie letrilu, ten odparł:
— Nie, nie miało to sensu, bowiem inni renomowani badacze przecież go przetestowali i uznali, że nie jest on przydatny w terapii raka.
Po czym odwołał się tak, jak każdy, do Raportu Kalifornijskiego. (źródło: Government Is Suppressing Cancer Control, The National Tattler, 11 marca 1973, str. 2)Nie tylko Tom Valentine spotkał się z taką reakcją. Zawodowy badacz David Martin opisuje swoje doświadczenia:
Zapytany o letril onkolog powiedział mi to, czego się zresztą spodziewałem, że są to "tabletki z cukrem". [Miał na myśli placebo — zazwyczaj tabletki z cukrem/glukozą, które w trakcie badań podaje się grupie kontrolnej. (przyp. red.)] Gdyby mi powiedział, że testował letril na jakiejś liczbie pacjentów, po czym uznał, że nie działa, to byłbym pod wrażeniem. Kiedy jednak zapytałem, czy używał letrilu, odparł, że nie. Kiedy zapytałem go, czy był kiedykolwiek za granicą, by zapoznać się z terapiami letrilem, które są stosowane w Niemczech, Włoszech, Meksyku, na Filipinach lub innych krajach, znów usłyszałem "nie". Kiedy wreszcie zapytałem, czy własnoręcznie przejrzał wszystkie "za" i "przeciw" letrilowi, znów przyznał, że nie. Człowiek ten po prostu powtarzał to, co usłyszał od kolegów po fachu, zaś ci z kolei powtarzali to, co usłyszeli od innych i tak dalej, aż do dość "wiekowego" już raportu kalifornijskiej Komisji ds. Raka z 1953 roku. (źródło: Cancer News Journal, styczeń-luty 1971, str. 22.)
Najwyższy czas zatem, by przejrzeć się owemu słynnemu "Raportowi Kalifornijskiemu" oraz uczciwości naukowej jego twórców.
Raport ten, opublikowany w California Medicine, nie był sygnowany, niemniej wiadomo, że napisały go dwie osoby: dr. Ian MacDonald, przewodniczący Komisji ds. Raka oraz dr. Henry Garland, sekretarz Komisji. Dr. MacDonald był słynnym chirurgiem onkologii, zaś Garland znanym na całym świecie radiologiem. Obydwaj trafili do Who's Who.
W komisji zasiadało, co prawda, jeszcze siedmiu innych, znanych lekarzy — czterech chirurgów, kolejny radiolog oraz patolog —, lecz nie odegrali większej roli w przygotowaniu raportu. Co więcej, żaden z nich — również MacDonald i Garland — nigdy samodzielnie nie przeprowadzał eksperymentów z letrilem. Ludzie ci jedynie sporządzili oceny i streszczenia badań innych naukowców!
Zanim jednak zajmiemy się owymi ocenami i streszczeniami, warto wspomnieć, iż MacDonald i Garland są tymi samymi lekarzami, którzy obwieścili amerykańskiej prasie, że palenie papierosów nie ma absolutnie żadnego związku z rakiem płuc. Występując 9. lipca 1964 roku przed Wydziałem Zdrowia Publicznego Commonwealth Club w San Francisco, dr. Garland oświadczył:
Powszechna jest dziś hipoteza twierdząca, że palenie papierosów jest zwykle związane z licznymi schorzeniami, od raka począwszy, a na arteriosklerozie naczyń wieńcowych skończywszy. Badałem to zagadnienie przez wiele lat pod kątem związku palenia z rakiem płuc i moim zdaniem hipoteza ta jest bezpodstawna i nie dająca się dowieść. (...) Większość ludzi uważa umiarkowane palenie papierosów za dobry środek uspokajający. (...) Zdrowiu Amerykanów bardziej zagraża otyłośc, nie papierosy.
Dr. MacDonald wypowiedział się bardziej dobitnie