Problem walki z rakiem można porównać do sceny teatru. Otóż od czasu pierwszego amerykańskiego wydania tej książki na tej scenie rozgrywa się swego rodzaju dramat. Oczywiście większość aktorów tych spektakli ustąpiła miejsca swoim dublerom, lecz fabuła dramatu nie zmieniła się do dziś. Jaka zatem ona jest?
Każdego roku tysiące Amerykanów wyjeżdża do Meksyku i Niemiec, by przejść terapię letrilem. Dzieje się tak, bowiem letril został praktycznie zakazany w Stanach Zjednoczonych. Większość tych pacjentów dowiedziała się, że cierpi na raka i że ma przed sobą co najwyżej kilka miesięcy życia. Jednakże FDA, AMA, Amerykańskie Stowarzyszeugo umrąnie Raka oraz ośrodki badań nad rakiem wciąż powtarzają z uporem, iż letril, to oszustwo. Według tych instytucji ludzie leczący się letrilem zawdzięczają zdrowie "spontanicznej remisji" raka... lub wręcz nigdy nań nie chorowali!
Jeżeli ktokolwiek leczony letrilem umrze, rzecznicy ortodoksyjnej medycyny od razu krzyczą: "Widzicie? Letril nie działa!" A choć jednocześnie każdego roku setki tysięcy chorych na raka umiera po operacjach onkologicznych, naświetlaniu i chemioterapii - to nadal uważa się, że terapie te są "bezpieczne dla zdrowia i skuteczne".
Przeciętny amerykański pacjent wydaje na terapię letrilem od 5000 do 25000 dolarów. To dużo pieniędzy, lecz w porównaniu z kosztami konwencjonalnego leczenia są to po prostu grosze. Niemniej ortodoksyjni lekarze nigdy nie przepuszczą okazji, by twierdzić, że specjaliści stosujący terapię letrilem, to chciwi szarlatani i oszuści bogacący się na ludziach chorych i przerażonych wizją raka.
To wręcz klasyczny sposób - zarzucić oponentowi dokładnie to, co czyni się samemu. Za normalny uważa się dziś taki oto obrazek: małżeństwo oddaje oszczędności życia klinice onkologicznej oraz rzeszy lekarzy i techników medycznych w złudnej nadziei, że ocalą chorego współmałżonka. Czasami taka para musi sprzedać dom, by pokryć koszty leczenia. Najbardziej jednak bulwersującym jest fakt, iż w większości przypadków lekarze z góry wiedzą, że terapia przyniesie jedynie krótkotrwałą poprawę zdrowia. I bardzo rzadko zdarza się, by wspomnieli o tym zdrowemu współmałżonkowi.
Dlatego gdy zdarzy się państwu usłyszeć z ust rzecznika ortodoksyjnej medycyny zarzuty pod adresem "tych chciwych, obmierzłych terapeutów od letrilu", poczekajcie, aż skończy i pójdzie na parking, by pojechać do domu. Prawdopodobnie odjedzie swoim nowym jaguarem.
Kontrowersje wokół letrilu narosły już w latach 70., lecz różnica między tamtym czasem a obecnym polega na jednej rzeczy: dziś media nie interesują się tym tematem. Brak doniesień o letrilu i wspomnianych wyżej kontrowersjach sprawia fałszywe wrażenie, iż letril już wcale nie cieszy się popularnością. Nic bardziej błędnego - liczba pacjentów lecząca się tym środkiem idzie co roku w tysiące.
Sugerowano nawet, że media zignorowały temat letrilu dlatego, iż po wielu artykułach i enuncjacjach prasowych w całych Stanach stał się bardzo popularny. Ludzie postanowili spróbować terapii letrilem - i to pomimo negatywnych opinii! W końcu skoro lekarze powiedzieli im, że niedługo umrą, to czym mogli jeszcze zaryzykować? Właśnie dlatego powstały kliniki leczące letrilem w Meksyku. Kolejnym powodem, dla którego media ignorują letril, może być fakt, że w tej sprawie nie mówi się nic nowego. Ponownie pojawiające się wokół letrilu polemiki są jedynie powtórzeniem sporów i walki argumentów, które już kiedyś miały miejsce.
Weźmy przykład z roku 1977: rodzice niemalże uprowadzili własne dziecko do Meksyku - po to, by władze stanu Massachusetts nie zmusiły go do chemioterapii. Ich syn, Chad Green, chorował wtedy na białaczkę, zaś jego rodzice postanowili leczyć go terapią dietetyczną. Ten przypadek, to przykład ceny, jaką Amerykanie płacą za umożliwienie rządowi decydowania o tym, co jest najlepsze dla nich i ich rodzin. Bowiem kiedy pewne grupy interesu urosną w siłę na tyle, iż decydują o przepisach państwowych, to właśnie one, a nikt inny, zmuszają nas do robienia tego, co im się podoba. Oczywiście "w imię naszego dobra".
Przypadek Chada Greena trafił na pierwsze strony gazet i do najważniejszych wiadomości w telewizji i radiu. Niestety wielu, naprawdę wielu innym dziecion, które spotkał podobny los, amerykańskie media nie poświęciły już tyle uwagi. I tak w 1999 roku Jamesowi i Donnie Navarro lekarze oznajmili, iż ich 4-letni syn Thomas ma złośliwego guza mózgu. Guza usunięto operacyjnie. Wynik: Thomas stracił mowę i wzrok, a także nie mógł chodzić. Kiedy lekarze oznajmili państwu Navarro, że dziecko będzie musiało trafić na chemioterapię i naświetlania, rodzice postanowili poczytać fachową literaturę medyczną. Odkryli, iż chemio- i radioterapia najprawdopodobniej jeszcze bardziej upośledziłaby mózg Thomasa - i raczej nie byłoby mowy o dłuższym przeżyciu dziecka. Państwo Navarro postanowili wypróbować inną terapię raka - tak zwaną terapię antyneoplastonami przeprowadzaną w Instytucie Badawczym Stanisława R. Burzyńskiego w Houston. Wtedy do sprawy wtrąciła się FDA: zabroniła dr. Burzyńskiemu leczyć chłopca, zanim ten nie przejdzie chemio- i radioterapii.
Pa Navarro tłumaczy całą tę sytuację:
- FDA nie rozumie, że jeżeli zgodzimy się leczyć Thomasa w tsk niszczycielski sposób, to prawdopodobnie nie będzie sensu leczyć go później.
Kiedy James Navarro nie zgodził się z zaleceniami lekarzy, zaczął otrzymywać nieprzyjemne telefony od personelu szpitala. Jeden ze szpitalnych onkologów groził nawet podaniem pana Navarro do sądu stanowego. Jednakże ten nie ustępował, więc ów onkolog zwrócił się do agencji ds. opieki nad dziećmi i oskarżył oboje rodziców o molestowanie dziecka.
W roku 1980 słynny aktor Steve McQueen również trafił na pierwsze strony gazet: udał się do Meksyku, gdzie zamierzał leczyć się za pomocą letrilu oraz innych terapii alternatywnych. Kiedy cztery miesiące później zmarł po zabiegu chirurgicznym, prasa amerykańska miała wtedy używanie wmawiając Amerykanom, że letril wcale nie pomógł McQueenowi.
Jakimś dziwnym trafem media zapomniały wyjaśnić, że McQueena wyleczono z raka letrilem, zaś w jego podbrzuszu pozostał jedynie nieszkodliwy guz. (Większośc guzów składa się z tkanki rakowej i nieszkodliwej.) Po terapii McQueen tryskał zdrowiem. Postanowił usunąć ów guz w celach estetycznych, by go nie szpecił. I to właśnie komplikacje pooperacyjne zabiły McQueena - a nie rak. W największych dziennikach ani słowem nie wspomniano o wyleczeniu raka. Miliony Amerykanów pod wpływem tych informacji uznały, że letril, to kolejne hochsztaplerstwo. To zjawisko jest typowym przykładem nastawienia mediów, które stało się immanentną częścią polityki uprzedzeń wobec letrilu - uprzedzeń, które trwają do dziś.
Najlepszym przykładem takiego zjawiska są tak zwane "prace naukowe", które przeprowadzono w największych amerykańskich ośrodkach badań nad rakiem. Miały one ustalić, czy letril działa, czy też jest wyłącznie oszustwem. Udział w nich wzięły Mayo Clinic oraz Memoria Sloan-Kettering Cancer Center. Dane z owych badań rażą dowodami manipulacji tak wyraźnymi wymownymi, że postanowiłem poświęcić im cały rozdział tej książki. Jeżeli nie chcecie przeczytać tej książki, przeczytajcie chociaż ten rozdział! Z pewnością po jego lekturze pogląd czytelnika na uczciwość amerykańskich badań medycznych zmieni się diametralnie. Niemniej prace z Mayo i Sloan-Kettering są jedynie kontynuacją pseudonaukowych badań podejmowanych w obronie interesów zrodzonych jeszcze na początku lat 70.
Pomimo, iż zdarzyło się wiele od pierwszego wydania tej książki, historia w niej opisana w zasadzie się nie zmieniła. Kolejne wydania wymagały zaskakująco niewielu poprawek czy dopisków - a to bardzo zła informacja, zwłaszcza jeżeli chodzi o wolność wyboru terapii raka.
Letril - z tym słowem po raz pierwszy spotkałem się latem 1971 roku. Wtedy to nieżyjący już dr John Richardson i ja spędzaliśmy krótkie wakacje w stanie Oregon, starając nacieszyć się pięknem tej krainy. Piszę "starając się", bowiem drogi mej pamięci pan doktor, będąc wyjątkowo silną osobowością, przywiózł ze sobą sporą aktówkę. I nie miał w niej wcale drobnego sprzętu wędkarskiego. Zawierała ona nieskończone ilości listów, dokumentów badawczych i książek, a wszystkie na jeden temat: "L-mandelonitrylo-betaglukuronizydy w terapii raka u ludzi".
Z początku tematyka ta była dla mnie równie interesująca, co opisy badań naprężeń wewnętrznych w konstrukcji mostów kratownicowych. Oczywiście oba te zagadnienia z pewnością fascynują lekarzy i inżynierów, których zawody łączy ze sobą zamiłowanie do pełnych zawiłości szczegółów odnośnych teorii i wzorów. Mnie nieskończenie bardziej ciekawiły gęste, zielone lasy i bulgoczące strumienie Oregonu i jestem pewien, że moje zniecierpliwienie stawało się coraz bardziej widoczne. Mój towarzysz zanudzał mnie jednak z uporem godnym buldoga, który ucapił siedzenie czyichś spodni. Doktor koniecznie chciał, bym przeczytał wstępny szkic artykułu, który przygotowywał do publikacji w czasopismach.
Czytając rękopis po raz pierwszy, zdałem sobie sprawę z pewnej istotnej rzeczy: pomimo, iż było dość dowodów na to, że terapia witaminami skutecznie zwalcza raka, to istniały jakieś moce, które usilnie dokładały starań, by nikt się o tym nie dowiedział. Zareagowałem tak, jak każdy normalny człowiek - zapytałem doktora sceptycznie:
- Kim są ci oni, John? Na Boga, komu zależy na tym, żeby ukrywać lekarstwo na raka?
Zdawałem sobie sprawę, że ten temat mnie wciągnął. Byłem wtedy jeszcze pełen wątpliwości, niemniej już kroczyłem ścieżką, która doprowadziła mnie do odkrycia jednej z najbardziej niezwykłych historii XX wieku. Dlatego ambitnym celem tej książki jest przedstawienie Wam owej historii oraz próba znalezienia odpowiedzi na pytanie:
"Kim są ci oni, John?"